Problemy zaczęły się, gdy zrobiło się nas więcej. Mobilność takiej rodziny drastycznie spada przy trzecim dziecku. Już samo ogarnięcie trójki rozbiegającej się nagle w trzy różne strony jest nie lada wyczynem. Dlatego odpadały miejsca, gdzie są tłumy, przepaście lub Krupówki (kiedyś wyjaśnię…) albo gdzie koszty transportu mają znaczenie (np. samolot). Trzeba było poszukać alternatywy będącej w zasięgu dużego, siedmioosobowego auta i takiej, gdzie hasło „rodzina z czwórką dzieci” nie będzie budzić morderczych instynktów. Ewentualnie samobójczych.
Internetowe systemy rezerwacyjne świetnie działają przy wyborze oferty dla rodziny 2+2, no może 2+3. Ale spróbujcie zarezerwować pokoje dla 2+4. Albo w systemie w ogóle nie ma takiej opcji, albo sugeruje on apartament „prezydencki” za grube pieniądze. Niby mówi się „za hajs z bloga baluj”, ale może za parę lat… Wystarczyło jednak zadzwonić do hotelu albo napisać maila z pytaniem o dostępność miejsc dla dużych rodzin i okazywało się, że są!
Kolejną barierą były cenniki widoczne na stronach internetowej hoteli. Po przeczytaniu warunków rezerwacji i zsumowaniu wszystkich kosztów (opłata za parking, opłata za łóżeczko dla niemowlaka, opłata za dostawkę itp.) nagle wychodziło na to, że wyprawa do Tajlandii w zasadzie nie jest taka droga… I znowu, wystarczyło trochę ponegocjować z hotelem, by zbić cenę nawet o półtora tysiąca złotych, do poziomów przyjaznych rodzinom wielodzietnym.
Po załatwieniu tych wszystkich formalności i po dojechaniu na miejsce okazywało się, że… warto było! W hotelach tych pracuje najczęściej wykwalifikowana kadra animatorów, która potrafi zorganizować maluchom całodzienne atrakcje, a rodzicom zapewnić długie chwile spokoju i swobody. Do tego wiele przyjemności jest w cenie i na miejscu, niemal jak all inclusive.
Nie trzeba więc lecieć na Kanary, by poczuć się ekskluzywnie, ani opuszczać hotelu, żeby w pobliskim Lidlu czy Biedronce uzupełnić zapasy „tego, za co hotel liczy sobie potrójną stawkę”. A wszystko to w zasięgu 2-3 godzin jazdy autem!
Koniec końców mieliśmy więc bardzo fajne wakacje, a w hotelu, który ostatecznie wtedy wybraliśmy, byliliśmy już cztery razy, również w czasie roku szkolnego. Tak więc dopieszczenie wielodzietnej rodziny się opłaciło, choć jesteśmy trudnym i wymagającym klientem.
Dlatego ucieszyłem się, kiedy jakieś pół roku temu odezwała się do mnie Lidia, ukrywająca się wówczas na Instagramie pod tajemniczym nickiem KidsTravel. Przedstawiła swój pomysł na kanał na YouTube, gdzie recenzowane byłyby miejsca przyjazne rodzinom. Obraz jest wart tysiące słów, więc obejrzenie kilkuminutowego filmiku prezentującego atrakcje danego obiektu ma ogromną siłę przekonywania – albo zniechęcania, jeśli miejsce nie jest tego warte.
Lidia chciała jednak czegoś więcej. Zamierzała opleść całą Polskę siecią ambasadorów Kids Travel, by w ich zasięgu znalazła się każda destynacja przyjazna rodzinie.
Od lewej: Lidia (sprawczyni całego zamieszania) z przyjaciółką Martą i takim jednym… |
Efektem tego jest projekt Ambasadorzy Kids Travel, który oficjalnie ruszył w drugiej połowie października 2015 roku.
W skład ekipy weszło dziewięcioro blogerów z całej Polski, w tym ja (parampapam!). Po kliknięciu na logotypy przejdziecie na ich strony.
Każdy z nas jest kochającym rodzicem i każdy odpowiedzialnie podchodzi do kwestii zapewnienia dziecku bezpiecznego i atrakcyjnego miejsca do fajnego spędzenia wakacji.
Będziemy odwiedzać takie miejsca i wystawiać im oceny. Ale nie oceny ogólne, że „fajne”, „polecam” i „całkiem spoko”. Lidia uzbroiła nas w szczegółowe formularze, w których jest miejsce nawet na ocenę wykładzin, poręczy przy schodach czy mat antypoślizgowych w łazienkach! Zresztą, zobaczcie jego fragment:
Wszystko po to, by być pewnym, że sprawdzony i rekomendowany przez nas obiekt jest naprawdę dobry dla Was i Waszych dzieci.
Szukajcie nas w kanałach social media (Facebook, Twitter, Instagram) posługując się hashtagami #pierwszyprojektwpolsce #ambasadorkidstravel #kidstravel i oczywiście #supertata. Zaglądajcie też na blogi innych ambasadrowów.